wtorek, 10 lipca 2007

Kam bek

Tia... wróciłem zdaje się... Skończyłem studia, mam tytuł licencjata i co dalej?? Chwila na złapanie oddechu, załatwianie papierkowej roboty i obranie kierunku na kolejną uczelnię :P A co - nauki nigdy dosyć :D

Wydaje mi się, że jednak to wszystko nie będzie mnie kosztowało tyle czasu, że nie będę w stanie znów publikować na tym blogu. Postaram się, żeby nowe (lub odświeżone) teksty pojawiały się tu w miarę regularnie.

Mam już pomysł na nowe opowiadanie, ale muszę się zebrać, siąść i je napisać - a wierzcie mi ciężko jeszcze o to w moim przypadku :P Myślę, że każdy by miał "klawiaturowstręt", gdyby przez półtora tygodnia siedział po 20h na dobę i pisał pracę licencjacką... taaak, myślałem wtedy, że będę miał szczęście i umrę na zawał od wypitej kawy czy coś... Ale jakoś udało się to przeżyć i można brać się do dalszej roboty i narzekać na to okrutne, posrane życie...

wtorek, 5 czerwca 2007

zwieszka pozostanie... :(

Zaglądam tu, przedzieram się przez pajęczyny, ścieram kurz z pomysłów, opowiadań i komentarzy i co widzę?? Świerze ślady bytności na moim blogu [shock] . Patrzę do komentarzy a tam samo strofowanie, narzekanie, marudzenie... Należy mi się. Należy mi się jak kurze ziarno... Zaniedbałem bloga z różnych przyczyn. Głównie chodziło tu o dużo pracy w ramach studiów, pisanie pracy licencjackiej (która na szczęście posuwa się do przodu. Mozolnie bo mozolnie ale ważne, że do przodu) i paru innych czynników... Ci, którzy typują kobiety, mają też rację ;) Ogólnie chodzi o dość duży stres, presję czasu itp. a wtedy włącza mi się blokada w psychice i nawet jakbym chciał to nie jestem napisać żadnego, nawet krótkiego opowiadanka :( Dopiero jak wszystko mi się ustatkuje, wyjaśni, kiedy ja się odstresuję i odpocznę to powoli wraca. To mi przypomina mojego kumpla, jeszcze z liceum, który zawsze narzekał, że nie pamięta snów. A bardzo by chciał. Wyjaśniłem mu wtedy (nie wiem skąd wtedy miałem taką wiedzę), że to najwidoczniej wynika ze stresu, pośpiechu i presji czasu w szkole. Jak się później okazało, już na wakacjach - miałem rację. Odprężył się, "dał sobie samemu trochę czasu" i zaczął pamiętać wszystkie swoje sny.

W tym momencie mogę powiedzieć tyle - jest mi przykro ale muszę powtórzyć słowa z tematu "zwieszka pozostanie" i nie zmienię tego aż się obronię, albo do połowy lipca. Zależy co nastąpi wcześniej ;) Chciałbym obronić się początkiem lipca, ale jestem przygotowany na kampanię wrześniową...
Póki co przepraszam tych co tu zaglądają i życzę wszystkim dobrej nocy.
Papa

poniedziałek, 5 marca 2007

Zwieszka...

No i mam zwieszkę... Zawsze tak mam po dużej euforii, nastawieniu się na coś fajnego, sporych nadziejach, dużej ilości pracy... Wtedy przychodzi takie zniechęcenie, zrezygnowanie, chęć odpuszczenia sobie wielu rzeczy i generalnie poddania się bez walki.

Nad powodami mojego zwieszenia nie będę się rozwodził, bo w sumie i po co? Interesuje to na dobrą sprawę tylko mnie i ew. parę osób, które i tak wiedzą o co chodzi i nie muszę tego dla nich tutaj pisać ;)

Natomiast o czym chciałem napisać... Mam bardzo prośbę (w sumie bardziej skierowaną do moich ziomków :P) - jeśli mielibyście jakieś książki o historii Ukrainy po 1992 r. i o stosunkach międzynarodowych współczesnej Ukrainy, albo znali jakieś dobre tytuły, to dajcie mi znać (napiszcie mi w komentarzu albo wyślijcie na priv'a) bo mam niejakiej trudności z dostaniem materiałów do pracy licencjackiej. Z góry wielkie dziękasy :D

A kolejne opowiadanie się jeszcze troszkę odwlecze w czasie z wyżej wymienionego powodu. Sorki...

czwartek, 1 marca 2007

Zadanie

- Cel za 500 metrów – poinformował głośnik

- Wszyscy gotowi? - zapytał mocno zbudowany mężczyzna w ciemno szarym, kevlarowym pancerzu pokrywającym całe ciało

- Tak jest! - jednym głosem odezwało się pozostałych ośmiu mężczyzn siedzących w dość ciasnym powietrznym transporterze.


Wszyscy byli ubrani w tak samo. Na głowach mieli hełmy z goglami i maskami tlenowymi. Na lewym ramieniu każdego z nich wyraźnie widoczne były rysunki karmazynowych, potężnych młotów.


- Cel za 200 metrów.

- Drużyna „Ghost” odetnie zewnętrzne systemy obronne jedynie na 60 sekund w momencie desantu. W tym czasie musimy przebić się do budynku ochrony i zlikwidować wszystkie cele. Potem przebijamy się do kompleksu głównego. - przypomniał dowódca. Właściwie było to coś na kształt tradycji, bo wszyscy i tak doskonale od dawna znali swoje zadania – Wszystko jasne?

- Tak jest.

- Cel za 50 metrów

- Przygotować się! - Automatyczne drzwi pojazdu rozsunęły się po chwili– Ruchy, ruchy, ruchy!!


Transporter unosił się niewysoko nad ogromnym ogrodem, otoczonym wysokim murem. Pilot ostrzeliwał karabinami maszynowymi podwieszonymi pod pojazdem cały teren. Żołnierze wyrzucili liny i błyskawicznie zsunęli się po nich na ziemię. Od razu doskoczyli do drzew, rzeźb i innych osłon. Poruszali się w nieludzko szybki sposób. Ochrona dopiero teraz otworzyła ogień. Pilot poderwał maszynę i odleciał.


- 45 sekund!


Wychylili się zza osłon i odpowiedzieli ogniem. Pociski rozrywające wydzierały kawałki drzew, zamieniały ogród w pobojowisko. Jeden z żołnierzy załadował wyrzutnię rakiet i wycelował w budynek ochrony. Pocisk pomknął z cichym sykiem w kierunku celu. W ułamku sekundy siła eksplozji wyrwała sporą część przedniej ściany i zabiła ochroniarzy.


Oddział ruszył błyskawicznie w kierunku zabudowań. „15 sekund!” Biegli bez wytchnienia. Nikt ich teraz nie ostrzeliwał. Ci przeciwnicy, którzy przeżyli cofnęli się najprawdopodobniej do głównego kompleksu.


Wpadli do dymiących się ruin, profilaktycznie ostrzeliwując wnętrze. Jako ostatni wbiegł żołnierz z ciężkim, ręcznym gutlingiem. W tym samym momencie aktywował się z powrotem system obronny. Seria z ciężkiego karabinu zamontowanego na murze prześlizgnęła się po budynku ochrony. Trafiła jednego z komandosów. Siła pocisków rzuciła go na ziemię.


- Zabrać! go – krzyknął dowódca – I odsuńcie się od dziury!


Żołnierze sprawnie wykonali rozkaz. Wszyscy przyczaili się pod przeciwległą ścianą.


- Co z nim?

- Pociski nie przebiły pancerza – odparł medyk – Jego szczęście, że w większości to były rykoszety. W przeciwnym razie nie miałby nogi. Ale i tak może być złamana, sądząc po wgięciu kevlaru.

- Zrób co się da, żeby Ghurk się jeszcze przydał. Reszta przygotować się do ataku!


Mały ładunek wybuchowy wyrwał drzwi ze ściany. Jednocześnie ktoś uruchomił hologram i w wejściu ukazała się realistyczna postać żołnierza w szarym pancerzu.


- Spokój. Albo mamy szczęście i nikogo nie ma, albo przejrzeli nasz plan.

- Wchodzimy! - dowódca rzucił krótką komendę


Komandosi sprawnie wbiegli do środka ubezpieczając się na wzajem. Pomieszczenie przecinały czerwone promienie celowników.


- Czysto.

- Podzielić się na dwie grupy. Sprawdzić piwnice i piętro.


Ruszyli do zadań. Do pomieszczenia wszedł medyk i utykający żołnierz.


- Złamanie zamknięte kości udowej lewej nogi. Podałem mu wiązania wapniowe i przeciwbóle. Na chwilę wystarczy...


W tym momencie rozległo się kilka krótkich serii z karabinu i zaległa cisza.


- Rodriguez, Pyro meldujcie.

- Spokój, kapitanie. Kilku ochroniarzy zabarykadowało się w pokoju na piętrze, ale już po kłopocie. Reszta piętra jest czysta – w słuchawce dowódcy rozległ się głos Rodrigueza.

- Piwnice też są czyste.

- Zrozumiałem. Pyro podłączaj plastik. Tylko migiem.

- Się robi wodzu.


Po chwili cały oddział zebrał się przy przejściu do głównego kompleksu.


- Mamy karty dostępowe ochrony. Z wejściem do pomieszczeń nie będzie problemu. W momencie kiedy znajdziemy się w głównym budynku, wysadzimy ten i podziemną stację zasilania. To powinno zlikwidować zabezpieczenia na dobre. Drużyna „Zeta” rozpocznie ostrzał budynku z przeciwnej strony. Miejmy nadzieję, że zaabsorbuje to choć trochę ochronę. Ubezpieczać nas będzie dodatkowo z sąsiedniej posesji nasz snajper. Cel znajduje się na trzecim piętrze. Ruszamy!


W korytarzu pozbawionym okien rozległ się tupot ciężko obutych nóg. Oddział przemieszczał się szybko i po chwili znalazł się w hallu dużej, nowocześnie urządzonej rezydencji.


- Z lewej czysto

- Z prawej tak samo

- Dobra, Pyro wysadzaj.


Rozległ się ogłuszający huk eksplozji. Cały budynek zatrząsł się w posadach, choć z pewnością był dobrze zbrojony. Dosłownie parę sekund później dało się słyszeć warkot karabinów na zewnątrz.


- Trzecie piętro! Ruchy, ruchy, ruchy!


Komandosi wbiegali po schodach, uważnie rozglądając się na wszystkie strony. Pierwsze piętro minęli bez problemu. Z drugim nie poszło już tak łatwo...


Schody się skończyły, a korytarz po kilku krokach skręcał pod kątem prostym. Jeden z żołnierzy wysunął za róg małą kamerę, która przesyłała obraz prosto do gogli.


- Tam coś jest... - zaczął, ale przerwała mu seria pocisków, wyrywająca spore kawałki ściany niedaleko jego głowy.

- Co to jest?

- Robot bojowy albo coś podobnych rozmiarów. Nie zdążyłem się przyjrzeć.

- Ta cholera blokuje schody na 3 piętro – warknął Rodriguez. Kolejna fala pocisków uderzyła o ścianę, przebijając ją prawie na wylot.

- Ja się tym zajmę, kapitanie – Ghurk przeładował broń.


Wyskoczył za róg w momencie, kiedy przeciwnik przestał strzelać. Rozległa się kanonada pocisków wylatujących z niesamowitą prędkością z obrotowej lufy gutlinga. Płomienie odbijały się w ciemnych goglach Ghurka. Siła broni była potworna, ale maszyna stojąca naprzeciw nawet się nie zachwiała.


- Na ziemię! – Ghurk skoczył za róg dokładnie w momencie, kiedy robot rozpoczął kolejny ostrzał.


Olbrzymi pocisk rozerwał ścianę w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą była głowa kapitana.


- Co robimy? - zapytał Ghurk zakładając nową taśmę z nabojami

- Powtórka z rozrywki ale z czymś gratis – odpowiedział spokojnie dowódca – Stone dodaj coś od siebie.


Znów, w momencie kiedy robot przestał strzelać, komandosi otworzyli do niego ogień z ciężkiej broni. Mało co przetrwało by taką siłę. Na szczęście tym razem nie było wyjątku. Pociski oderwały uzbrojone kończyny, a po chwili metalowe cielsko uderzyło o ziemię.


- Dobra robota. A teraz na górę! I zachować czujność!


Akcja dalej poszła już płynnie. Schody, kolejne piętro, zdjęcie ochroniarzy, przeszukanie pokoi. Cel był w sypialni. Gruby mężczyzna, w wieku 40 lat kulił się w kącie pokoju.


- Yokuni, bierz dysk z danymi. Rodriguez, Bolt stańcie przy drzwiach – rozkazał kapitan podchodząc do mężczyzny – Panie wiceprezydencie, mam rozkaz zabicia pana.

- Nie, nie! Błagam! - grubas płakał – Zapłacę wam... dam wszytko co zechcecie! Tylko proszę, nie zabijajcie mnie!


Huk strzału. Czerwona plama wykwitająca nagle na białej ścianie. Ciało mężczyzny osuwające się na podłogę


- Pieprzony boss narkotykowy – mruknął Ghurk – Jeszcze miał czelność błagać o życie.

- Dość tego biadolenia – dowódca odwrócił się w stronę wyjścia – Czas się zmywać...


Nagle gdzieś bardzo blisko rozległy się strzały z karabinu.


- Ktoś tu idzie! Mamy towarzystwo!

- Kurwa, skąd oni się tu wzięli – warknął kapitan – Falcon, Yokuni na balkon i linami na dach do transportera. Dysk jest najważniejszy. Reszta zablokować wejście i przygotować się na imprezę.


Po chwili wszyscy byli już na swoich miejscach. W momencie kiedy dwójka żołnierzy znikała za oknem, drzwi do sypialni eksplodowały. Tysiące drobnych drzazg odbiło się od szarych pancerzy. Napastników powitał w progu grad pocisków...

Chroniczny brak czasu...

Na samym początku chciałem przeprosić za dość długą przerwę. Nie była ona jednak wywołana moim lenistwem (a przynajmniej nie odegrało ono w tej sprawie aż tak dużej roli :P), a brakiem czasu. Niestety pisanie pracy licencjackiej zajmuje mi więcej czasu niż myślałem, a póki co to ona jest dla mnie priorytetem (choć wcale mi się to nie podoba :/). O jednym mogę w tym momencie zapewnić - takie przerwy w publikowaniu opowiadań będą regularne, a im bliżej czerwca, coraz częstsze. Niestety, jak to mówią - życie...

Koniec marudzenia. Dodam jeszcze parę słów o następnym opowiadaniu. Powstało ono grubo przed rokiem, właściwie z mojej ciekawości jak się sprawdzę w takim gatunku. Tak więc, nie ma ono jakiejś odkrywczej fabuły - to muszę przyznać od razu. Co jeszcze mogę dodać... Chyba, że jest to jedyne opowiadanie, które umieściłem w "klimatach" militarystyczno - futurystycznych. Moim zdaniem trochę mu brakuje, ale nie mam teraz czasu, żeby się nim zająć i poprawić. Może kiedyś...

A póki co zapraszam do lektury.

czwartek, 22 lutego 2007

Początek końca

Tak, zgadza się. Końcówka lutego to początek końca czegoś więcej. Ale bynajmniej nie mnie... taką mam przynajmniej serdeczną nadzieję. Więc o co mi chodzi?? O to, że zaczął mi się ostatni semestr studiów (przynajmniej na mojej obecnej uczelni). Związane jest to z wieloma innymi rzeczami. Między innymi np. z powoli narastającym stresem i presją, związaną z pracą licencjacką i obroną, z pożegnaniem się z ludźmi z uczelni, do których się wbrew pozorom przywiązałem (nie do wszystkich, nie myślcie sobie) albo przynajmniej przyzwyczaiłem. No i jak dobrze pójdzie, to luty będzie też początkiem końca mojej bytności w tym kraju. Nie wiem czy już o tym wspominałem, ale nawet jeśli tak, to wspomnę jeszcze raz :D Po ukończeniu tej uczelni chciałbym pojechać na studia do Szkocji. A dokładniej rzecz ujmując na czwarty rok licencjata (w Europie takie studia trwają 4 lata) i ukończyć go zdobyciem tytułu Bachelor'a. A co potem? Sam jeszcze nie wiem dokładnie - może zostanę na wyspach poszukać pracy, albo kontynuować naukę? Chciałbym (także z innych niż wymienione powodów), choć z drugiej strony, chciałbym związać swoją przyszłość z Rzeszowem (bardzo lubię swoje miasto :D ) i z ludźmi, do których jestem przywiązany i, z którymi czuję się bobrze (<- nie to nie błąd ;D ). A może w ogóle nie uda mi się nigdzie wyjechać i będę musiał poszukać sobie pomysłów na życie tutaj?? To też nie problem, bo trzeba być elastycznym i gotowym na każdą ewentualność. Grunt to nie przywiązywać się do planów, choćby nie wiem jak genialne i realistyczne się nam wydawały. Życie jest akurat jedną z najbardziej złośliwych bestii jakie znam... Martwić się o wszystko będę w odpowiednim czasie, póki co "luzik" ;) Niemniej jednak, coraz częściej zastanawiam się co zrobić ze swoim życiem dalej...

Jeśli chodzi o kolejną formę literacką, którą zamieszczę to mam jeden wyznacznik odnośnie tejże... Ma to być coś czego Świry - Renifery jeszcze nie czytały. A ze mną jak z dzieckiem - mówisz i masz ;) Muszę się jeszcze zastanowić, co konkretnie zamieścić i zapewne dokonać kilku poprawek, więc nie liczyłbym niestety, że coś się już dziś pojawi. Ale może jutro albo w piątek? Postaram się dotrzymać terminu.

wtorek, 20 lutego 2007

Czy to się zdarzyło??, część 5

- Może mi powiesz czemu mnie śledzisz? – głos rozległ się tuż nad moją głową. A zabrzmiał tak zaskakująco, że aż usiadłem na ziemi. Nie byłem w stanie wydobyć z siebie głosu. – No? Czemu nic nie mówisz? Czekam na odpowiedz?

- Ja... pana... śledzę? Nie... – ciężko było mi pozbierać myśli

- Czyli znalazłeś się tu kompletnym przypadkiem? W celach, że tak to ujmę, krajobrazowo – poznawczych – ten szyderczy głos brzmiał dokładnie jak w moim śnie. Pokiwałem bezmyślnie głową – Daj spokój! Wiesz co spotyka tych co wścibiają nos w nie swoje sprawy?


Nie odpowiedziałem. Byłem jednak w jakiś dziwny sposób pewien, że mężczyzna wcale na odpowiedź nie liczył. Przez cały czas, kiedy skradałem się do baraku, on stał po jego niewidocznej dla mnie stronie. Sobie tylko mogłem mieć za złe, że w mojej krótkiej działalności wywiadowczej popełniłem tak beznadziejny błąd – mogłem najpierw obejść barak dookoła... Mężczyzna podszedł do mnie. Chwycił mnie za kołnierz kurtki i podniósł do góry bez większego wysiłku.


- Właź do środka – warknął. Poczułem, jakbym nagle się obudził i odzyskał władzę w całym ciele.


Zacząłem się szarpać. Próbowałem różnych sposobów, żeby uwolnić się ze stalowego uchwytu. Na gościu nic jednak nie robiło wrażenia. W pewnym momencie złapał mnie za nadgarstek i wykręcił gwałtownie rękę za plecy. Nagły ból sprawił, że zobaczyłem wszystkie konstelacje gwiazd i jestem pewien, że ponadto kilka jeszcze nie odkrytych. Prowadzony na dźwigni wszedłem posłusznie do baraku. Mężczyzna pchnął mnie z nieludzką siła. Zawadziłem o coś nogą i poleciałem bezwiednie do przodu. Upadłem na coś co mogło być materacem, bo było dość miękkie, choć cuchnęło okropnie. Usłyszałem trzask zamykanych drzwi. Wiedziałem, że mam ogromny problem – wdepnąłem w bardzo śmierdzące kaka. Poddźwignąłem się na kolana, rozcierając bolącą rękę. Mój wzrok padł na przedmiot, na który upadłem. W jednej sekundzie krew odpłynęła mi z twarzy, a serce praktycznie przestało pracować. Targnęły mną torsje ale nie byłem w stanie zwymiotować. Przede mną leżały zwłoki. Zwłoki jakiegoś faceta. Sina twarz zastygła w pośmiertnej, groteskowej masce. Szeroko otwarte oczy wyrażały przeraźliwy strach. Miał na sobie brudne ubranie, a na koszuli na wysokości klatki piersiowej prezentowała się ogromna ciemno – czerwona plama. Zacząłem wycofywać się tyłem na czworakach. Myśli galopowały w szalonym pędzie, strach dławił i wyciskał dech z piersi. Nagle poczułem jakąś przeszkodę. Odwróciłem głowę w nadziei, że to tylko ściana. Jak to mówią – „nadzieja matką głupich”. Nade mną stał mężczyzna, a jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć czy emocji. Wyglądała jak maska demona. Cienie kładły się na niej w upiorny sposób. Uniósł błyskawicznie rękę. Zauważyłem jakiś błysk. Zdążyłem tylko krótko krzyknąć...




...wyprostowałem się gwałtownie. Oddychałem szybko. Serce waliło mi tak jakby chciało wyrwać się z piersi. Coś spłynęło mi po twarzy. Odruchowo przetarłem twarz i popatrzyłem na dłoń. To tylko pot. Nagle zdałem sobie sprawę, że cały jestem mokry. Wilgotna była także pościel. Ukryłem twarz w dłoniach. Próbowałem się uspokoić. „A więc to był tylko pieprzony sen. Jebany w dupę koszmar. – przeklinałem w myślach – Kurwa mać! Ja pierdolę!”.


Po kilku minutach zszedłem z wyrka. Lekko chwiejnym krokiem poszedłem do łazienki, wszedłem pod prysznic. Czułem jak zimna woda spłukuje ze mnie pot i wspomnienie snu. Czułem się lepiej. Umyłem zęby. Rozległo się pukanie do łazienki.


- Wychodź – to była matka – Śniadanie jest już na stole.

- Zaraz – odpowiedziałem. Popatrzyłem jeszcze raz do lustra. Popatrzyła na mnie blada, zmęczona twarz. Pokręciłem głową i wyszedłem.


Śniadanie kompletnie mi nie smakowało. Jadłem je bardzo wolno.


- Źle dziś wyglądasz – matka usiadła naprzeciwko mnie – Źle się czujesz?

- Nie. Wszystko jest OK– „Kurde, wszystko jak w tym pieprzonym śnie” – pomyślałem przez moment.

- Boli cię coś? - usiadła na przeciwko mnie.

- Nic mnie nie boli. Powiedziałem ci już, że jest OK. Będziesz dopytywać tak długo aż usłyszysz, że coś mi jest – nie miałem sił, żeby być uprzejmym.

- Nie musisz być od razu opryskliwy – głos matki wszedł na tonację oznaczającą zbliżającą się awanturę, na którą nie miałem ochoty – Po prostu cię pytam, bo się martwię

- To miłe, ale nie ma potrzeby – próbowałem załagodzić sytuację póki była taka szansa – Czuję się dobrze tylko mam ciężki dzień.

- Dlaczego? – matka nie dała się zbić z tropu – To wszystko na pewno przez to, że do późna siedzisz przy komputerze. Obiecałeś, że nie będziesz zarywał nocy. A ty co robisz? I do tego oglądasz ciągle te głupie horrory. Później masz koszmary i budzisz się blady i zmęczony. Zacznij dbać o swoje zdrowie, póki nie jest za późno.

- Oj, mamuś, daj mi spokój.

- Co...

- Przepraszam, mam telefon – popatrzyłem na komórkę. Na ekranie wyświetlało się słowo: „Siwy”. „Czy to nie tak było we śnie? Dzwoni Siwy, wychodzę z domu, spotykam tego świra i ... – wzdrygnąłem się na samą myśl o tym.”

- Cześć, Masay. Co teraz robisz? Możesz wpaść na uczelnię? Jest trochę roboty.

- Wiesz co, nie wiem czy się wyrobię. Jestem trochę zajęty. Nie wiem kiedy będę wolny – zauważyłem, że matka patrzy na mnie ze zdziwieniem – Jak skończę to zadzwonię czy jestem jeszcze potrzebny. Może tak być?

- Acha. No dobra, ale postaraj się być. Spróbuję jeszcze ściągnąć Adama. To na razie.

- Hej.

- Co się stało, że nie chcesz iść na uczelnię – zapytała podejrzliwie matka

- Zrobię sobie chyba dzień wolnego – mruknąłem pod nosem – Może pomóc ci w czymś w domu? - matka o mało nie spadła z krzesła...


KONIEC

niedziela, 18 lutego 2007

Czy to się zdarzyło??, część 4

...otworzyłem oczy. W uszach dźwięczał mi przeraźliwy krzyk. Nagle wszystko ucichło i zdałem sobie sprawę, że to ja krzyczałem. Rozejrzałem się. Znajomy biały sufit, znajomy obraz na ścianie, znajome ściany obite boazerią, znajoma pościel... Leżałem we własnym łóżku. „A więc to był tylko sen. Koszmar. – odetchnąłem z ulgą, ale zaraz zamarłem – A jeśli nie?!” Zerwałem się z łóżka i zeskoczyłem na podłogę. Z mocno bijącym sercem wszedłem do łazienki. Zapaliłem światło i spojrzałem w lustro. Obejrzałem dokładnie szyję, obmacałem głowę. „Wszystko wydaje się w porządku. A więc to był tylko sen – czułem jak napięcie, adrenalina i strach ulatują ze mnie zupełnie.


Czułem się dziwnie nieswojo. Śniadanie mi kompletnie nie smakowało – a musicie wiedzieć, że są tylko dwie sytuacje, w których się tak dzieje. Muszę być chory albo mieć kaca – giganta. Miałem wrażenie, że z kuchni wyjdzie nie moja matka, ale jakiś ohydny truposz i rzuci się na mnie, żeby pożreć mój mózg, zamienić mnie w podobną sobie potworę czy cokolwiek tam oni jeszcze robią z ludźmi.


Na szczęście jednak z kuchni wyszła tylko ona. Przez chwilę przyglądała mi się uważnie. Ja starałem się na nią nie patrzeć, żeby nie sprowokować rozmowy o moim stanie, choć wiedziałem, że i tak jest to nieuniknione. Musiałem wyglądać naprawdę źle. Pewnie miałem podkrążone oczy (usłyszę, że za długo siedzę w nocy przy komputerze), błędny wzrok i byłem nienaturalnie blady (dowiem się, że oglądam za dużo tych głupich horrorów przed pójściem spać i dlatego nie śpię dobrze, nie wysypiam się, robię się nerwowy i blablabla... i, że niedługo mi odbije, a to w ogóle to wziąłbym się do jakiejś uczciwej roboty). I jakby się zastanowić to mogła mieć trochę racji.


- Źle dziś wyglądasz – matki mają to do siebie, że nie muszą nawiązać kontaktu wzrokowego z rozmówcą, ani zwrócić jego uwagi, żeby zacząć rozmowę – Źle się czujesz?

- Nie mamo, czuję się świetnie – uśmiechnąłem się, ale musiało to wypaść bardzo słabo, bo mi nie uwierzyła

- Masz gorączkę? Boli cię coś? A może wczoraj za dużo wypiłeś?

- Co za dużo, co za dużo – przyznam się, że ta rozmowa zaczęła mnie szybko irytować – Wróciłem do domu trzeźwy, tak? To niby co? W nocy spod poduchy piwa wyciągałem?

- Nie musisz być od razu opryskliwy – głos matki wszedł na tonację oznaczającą zbliżającą się awanturę, na którą nie miałem kompletnie ochoty – Po prostu cię pytam, bo się martwię

- To miłe, ale nie ma potrzeby – próbowałem załagodzić sytuację póki była taka szansa – Czuję się dobrze tylko mam ciężki dzień.

- Dlaczego? – matka nie dała się zbić z tropu

- Oj, mamuś, daj mi spokój.

- Co...

- Przepraszam, mam telefon – popatrzyłem z wdzięcznością na komórkę. Na ekranie wyświetlało się słowo: „Siwy”.


Oznaczało to dwie rzeczy. Nie będę musiał kontynuować rozmowy z matką. Ale tylko dlatego, że będę musiał pójść na uczelnię, bo jest robota w samorządzie. No cóż, na tym świecie nie ma nic za darmo. I rzeczywiście moje przypuszczenia okazały się słuszne.


- Wychodzę na uczelnię – rzuciłem przez ramię i poszedłem się przebrać.

- Jak to wychodzisz? Przecież się źle czujesz?

- To ty tak twierdzisz. Ja temu od dłuższego czasu zaprzeczam. Jest robota. Nie będę miał czasu myśleć, że mam ciężki dzień.

- A w domu czegoś zrobić to nie łaska – mama zmieniła linię ataku. Trzeba przyznać, że arsenał miała spory. Co więcej całą broń, czyli argumenty dostarczyłem jej ja. – Wychodzisz rano, wracasz na obiad i znów wychodzisz i wracasz w nocy. Traktujesz dom jak hotel.

- Daj spokój. Wieczorami nie wychodzę znów tak często – zawiązywałem buty. Wiedziałem, że jak się nie pospieszę to awantura runie jak lawina – A, że mam robotę na uczelni to inna sprawa. Dobra, idę.

- Cześć – matka zamknęła za mną drzwi. A ja cicho odetchnąłem. Udało się.


Zszedłem szybko po schodach. Zatrzymałem się na chwilę przed klatką i zastanowiłem się, którędy mam ochotę pójść na uczelnię. Wybrałem drogę wzdłuż głównej ulicy. „Większa szansa, że zobaczę jakieś ładne dziewczyny” – pomyślałem i ruszyłem w kierunku centrum. Pogoda był całkiem ładna. Było sporo słońca, pomimo, że na niebie kłębiły się dość gęste chmury. Na chodniku stały kałuże - w nocy zapewne padało. Powietrze też było przyjemne, a lekki wietrzyk chłodził twarz.


Przeszedłem przez ulicę. Miła pani, w jaskrawym kubraczku i dużym znakiem z napisem „STOP”, zatrzymała nadjeżdżające samochody dla mnie i grupy rozwrzeszczanych dzieciaków. Ponownie nawiedziła mnie myśl, że za nic nie będę chciał mieć dzieci. A przynajmniej nie w najbliższym stuleciu. Minąłem cukierenkę, parę sklepów i zatrzymałem się koło księgarni. Rozejrzałem się po wystawie. Niestety, ale na pewno na szczęście dla mojego portfela, nie znalazłem nic co by mnie zainteresowało.


Miałem już ruszyć w dalszą drogę, kiedy zauważyłem, że przed księgarnią zatrzymał się jakiś mężczyzna. Rzuciłem na niego okiem i doznałem dziwnego uczucia. Miałem wrażenie, że gdzieś już go widziałem. Nie wiedziałem tylko gdzie... Wydawało mi się, że odpowiedź jest prosta ale nie byłem w stanie na nią wpaść. Wpatrywałem się w niego usilnie, ale on chyba nie zwrócił na mnie uwagi. Skończył przyglądać się wystawie i ruszył w swoją stronę. Kiedy mnie mijał po plecach przebiegły mi dreszcze. Spojrzałem mu jeszcze raz w twarz i nagle przypomniałem sobie skąd go znam. Przecież nie tak dawno widziałem tą pociągłą, pomarszczoną twarz, charakterystycznie uniesione brwi... Zrobiło mi się słabo. Ciężko było mi w to uwierzyć, ale właśnie minął mnie „wampir” z mojego snu.


„ - Coś jest nie tak – myślałem gorączkowo – Takie rzeczy się nie zdarzają. To musi być jakiś przypadek. Na pewno. Kiedyś go widziałem, a mój umysł wykorzystał jego obraz w śnie. Tak, to brzmi prawdopodobnie”.


Popatrzyłem za nim już spokojniejszy. Skręcił właśnie za róg. Kierował się na podwórka za budynkiem. Coś dziwnego zaczęło się dziać w mojej głowie. Zamiast iść swoją drogą, zaczynałem odczuwać nieodpartą chęć pójścia za mężczyzną. Byłem nieludzko ciekawy kim on jest, gdzie idzie i tak dalej? Toczyłem ze sobą wewnętrzną walkę – miałem przecież iść na uczelnię. Decyzję musiałem podjąć szybko, bo mężczyzna ciągle się oddalał. Ruszyłem przed siebie i po chwili skręciłem obok apteki idąc śladami „wampira”. Wyciągnąłem telefon, zadzwoniłem do Siwego i wyjaśniłem mu, że wypadło mi coś bardzo ważnego i spóźnię się jakąś godzinę.


Rozejrzałem się po podwórku. Oprócz dzieci bawiących się wesoło w piaskownicy i babci drzemiącej na ławce nie było tu nikogo. Wybiegłem na ulicę po przeciwnej stronie podwórka., ale nigdzie nie widziałem gościa z mojego snu. Cofnąłem się zniechęcony i w tym momencie zobaczyłem jak wychodzi z klatki schodowej. Serce zabiło mi szybciej – „Teraz już go nie zgubię!”.


Ruszył przez plac, ale nie w moją stronę. Wyszedł z podwórka trzecim wyjściem. Skręcił w lewo, w stronę bulwarów nad rzeką. Odczekałem chwilę i ruszyłem za nim. Starałem się trzymać dość daleko, chociaż patrząc logicznie na całą sytuację, mężczyzna nie miał podstaw by podejrzewać, że ktoś go śledzi. Jednak jakiś wewnętrzny głos podpowiadał mi, że tak będzie lepiej. Czułem dziwną mieszaninę podniecenia (wynikającego zapewne z niecodziennej sytuacji) i robienia z siebie błazna.


Zbliżaliśmy się do szkoły podstawowej. Dzieciaki musiały mieć przerwę albo wuef, bo dało się słyszeć wesołe okrzyki i nawoływania dobiegające od strony szkolnych boisk. Zastanawiałem się dokąd idzie mój „podejrzany”. W pierwszej chwili myślałem, że skieruje się na kładkę i pójdzie na Nowe Miasto. On jednak przeszedł przez ulicę, skręcił w lewo i poszedł dalej wąskim chodnikiem obok podstawówki. Dość mocno mnie to zdziwiło. Wyglądało na to, że jeśli nie wejdzie do któregoś z pobliskich bloków to zatoczy duże koło.


Minął wszystkie klatki schodowe, przeszedł przez parking na sporych rozmiarów plac, porośnięty dzikimi krzakami, drzewami, a będący zarazem gruzowiskiem i nielegalnym wysypiskiem śmieci. Moje zdumienie sięgnęło szczytu. Teraz już kompletnie nie wiedziałem dokąd zmierza. Wprawdzie mógł iść na przełaj w kierunku pobliskiej hali sportowej, ale nie widziałem w tym większego sensu. Ruszyłem za nim, trzymałem się jednak w jeszcze większej odległości. Po chwili śledzony przeze mnie mężczyzna zrobił kolejną zaskakującą rzecz. Skręcił w największe skupisko krzaków i drzew. Kiedy mężczyzna zniknął za nimi, pobiegłem w tamtą stronę. Cały czas patrzyłem pod nogi – nie chciałem potknąć na kamieniach i w wpaść w rozbite szkło.


Zatrzymałem się tuż przy krzakach. Nie słyszałem żadnych „podejrzanych” dźwięków, rozchyliłem więc gałęzie. Mężczyzny nigdzie nie zauważyłem. Moim oczom ukazał się natomiast nieduży, blaszany barak. Farba odchodziła od niego płatami. Okna były popękane i zasłonięte kawałkami tektury. Drzwi były lekko uchylone. „Jakby czekały na mnie – pomyślałem”. Niewiele się zastanawiając podszedłem do nich najciszej jak potrafiłem. Wstrzymałem oddech. Nasłuchiwałem. Żaden odgłos nie dobiegał z baraku. Kucnąłem i zajrzałem ostrożnie do środka. Panował w nim półmrok. Cienie rozpraszały nieliczne promienie światła wpadające przez dziury i szpary w dachu. Wyglądało na to, że nikogo nie ma w środku. Nachyliłem się jeszcze bardziej, żeby lepiej się przyjrzeć wnętrzu...

czwartek, 15 lutego 2007

Czy to się zdarzyło??, część 3

Nie powiedziałem nic więcej. Pokazałem mu ręką gdzie ma patrzeć. „Mój Boże – jęknął”. Kupy ubrań, które wcześniej mijaliśmy, a które leżały sobie spokojnie wśród trawy, postanowiły chyba się trochę poruszać. Przejęty grozą patrzyłem jak powoli podnoszą się z ziemi. Okazało się, że to nie były same szmaty. To byli ludzie... A przynajmniej byli nimi kiedyś... W najgorszych koszmarach nie widziałem takich rzeczy. Czułem się jakbym miał zaraz oszaleć. O czymś takim czytało się w tylko książkach albo oglądało na filmach. „Nie, to nie może być prawda. – powtarzałem sobie w myślach jak mantrę, która miała mi pomóc”. Teraz już wszyscy spoglądaliśmy oniemiali na to widowisko grozy. Na to dans macabre...


W naszym kierunku szły żywe trupy. Nie dało się ich inaczej nazwać. Razem z podartymi fragmentami ubrań zwisały z nich strzępy czarnego, zgniłego mięsa i skóry. Kończyny były nienaturalnie powykręcane w stawach, co powodowało, że ich powolny marsz był groteskową parodią ludzkiego chodu. Twarze ich, o ile można je było nazwać twarzami, były upiornymi maskami. Skurczona skóra odsłaniała przegniłe dziąsła i poważne ubytki w uzębieniu. Niektórym brakowało nosów, innym oczu albo uszu. W ich miejscach ziały czarne dziury. Trupy szły w zupełnym milczeniu. Towarzyszył im wyłącznie szelest trawy i okropny smród. Były coraz bliżej, a my staliśmy jak zamurowani, niezdolni do najmniejszego ruchu.


Pierwszy otrząsnął się Bóbr. I być może tylko dzięki temu przeżyliśmy... Wciągnął nas gwałtownie do środka. Bolesny kontakt z podłogą podziałał lepiej niż zimny prysznic. Otrząsnęliśmy się natychmiast. Pomogliśmy mu zamknąć drzwi. I oparliśmy się o nie. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że jedyną osobą, która nie wyglądała na zbytnio przejętą całą sytuacją jest nasz niedawny przewodnik. Stał naprzeciwko i przyglądał się nam ze spokojem. Nie byłem pewien ale chyba widziałem błąkający się po jego ustach cień ironicznego uśmiechu. Nic nie mówiąc wyciągnął papierosa i zapalił. Zaciągnął się głęboko dymem, po czym wypuścił go bardzo wolno. Patrzyłem na niego trochę jak zahipnotyzowany. Dopiero głośne i mocne uderzenie w drzwi wyrwało mnie z tego odrętwienia.


- Dotarły już do drzwi – krzyknął Bóbr – Trzymajcie mocno

- Co to ogóle ma być? – zapytał Bisek z przerażeniem w głosie. Kolejne uderzenie. Zaraz po nim następne i następne. Drzwi za każdym razem lekko odskakiwały od framugi.

- Chyba zombie...

- Jakim cudem...

- Nie nazwałbym tego w ten sposób. Cuda kojarzą się raczej miło – sam byłem zaskoczony, ze próbowałem żartować

- Przecież to przeczy logice, naturze...

- Niewątpliwie masz rację – po raz pierwszy od dłuższego czasu odezwał się tajemniczy mężczyzna

- A pan co? – wrzasnąłem. Widząc, że zgniła ręka wsunęła się przez szparę w drzwiach, naparliśmy na nie mocniej. Rozległ się ohydny chrupot pękającej kości i całe przedramię trupa upadło na ziemię i znieruchomiało. Nie udało mi się powstrzymać uciekającego śniadania. Ciosy spadały częściej i drzwi coraz bardziej się uchylały – Niczym się pan nie przejmuje? Zachowuje się pan jakby to było normalne.

- Bynajmniej – jego spokojny głos wcale nie uspokajał – nie jest to normalne. Ale już nie takie rzeczy widziałem. I to nie prawda, że się nie przejmuję. Tylko nie ma powodów, żeby panikować. To w niczym nie pomaga.

- Nie wiem jak długo uda nam się je zatrzymać – rzeczowo powiedział Bóbr – Atakują coraz mocniej. W końcu się tu dostaną. Co wtedy?

- Uciekniemy do podziemi – odpowiedział – Zombie są głupie i wolne. Będziemy mieli tam przewagę. A może będziemy mieli szczęście i znajdziemy drugie wyjście. Przygotujcie się. Zaraz schodzimy – powiedział widząc jak siła kolejnego uderzenia odrzuciła nas nieco od drzwi – Poczekajcie aż minie fala uderzeń... Teraz!


Rzuciliśmy się w stronę zejścia. I nad wyraz sprawnie zeszliśmy na dół zaraz za przewodnikiem. Usłyszeliśmy tylko jak z hukiem otworzyły się drzwi i rozległy się odgłosy jakiejś kotłowaniny.


W podziemiach panowały prawie zupełne ciemności. Prawie, bo w niektórych miejscach dało się zauważyć pozatykane na ścianach zapalone pochodnie. Przed nami znajdowały się wejścia do dwóch korytarzy. Chybotliwe światło budziło cienie. Wydawało się, że ściany się ruszają, a całe podziemia żyją. W powietrzu czuło się wilgoć i zatęchły zapach piwnic.


- Chodźmy stąd. Im szybciej się stąd wydostaniemy tym lepiej dla nas. – powiedział przewodnik

- Myśli pan, że trupy nie pójdą za nami?

- Myślę, że są przykute do tego miejsca i kiedy uda nam się uciec, dadzą nam spokój.

- Ale pewności nie ma?

- Nie. Nie wolno mieć pewności. To usypia czujność.

- Kim pan jest? – zapytałem

- To nie pora ani miejsce, żeby o tym mówić – mruknął pod nosem. – Im mniej wiecie, tym dla was lepiej.


Popatrzyłem na niego uważnie. W ciemnościach wyglądał bardzo tajemniczo. Zacząłem się zastanawiać czy nie jest przypadkiem jakimś nawiedzonym łowcą duchów albo księdzem egzorcystą. W sumie pasowałby do tej roli... Jeszcze kilka dni temu śmiałbym się z takich domysłów, ale w obecnej sytuacji...


Nagle gdzieś za nami rozległo się głuche tąpnięcie. Jakby coś ciężkiego spadło z dużej wysokości. Po chwili kolejne i jeszcze jedno. Naliczyłem osiem takich uderzeń. Nietrudno było się domyślić, że to zombie wpadły na pomysł jak zejść do podziemi. Trzeba przyznać, że był to szybki sposób. Jedyną jego wadą było to, że żywym upadek z kilku metrów na pewno nie wyszedłby na dobre.


- Już są na dole – potwierdził moje podejrzenia „nawiedzony” mężczyzna – Rozdzielmy się na najbliższym skrzyżowaniu korytarza.

- To na pewno dobry pomysł? – wątpił Bisek – Nie znamy tych podziemi. Jak trafimy później do wyjścia

- Rozdzielając się zwiększamy nasze szanse na przeżycie. Pojedynczo łatwiej przemknąć się niezauważonym. Spróbujcie znaleźć inne wyjście, tam na górze mogły zostać jeszcze jakieś zombie. Jeśli musicie, to znaczcie jakoś drogę którą idziecie. Dobra, rozdzielamy się – dobiegliśmy do skrzyżowania. Drogi były akurat cztery. Życie jest naprawdę złośliwe... Ton głosu mężczyzny nie pozostawiał jednak pola dla polemiki.


Ruszyliśmy każdy swoim korytarzem. Grube mury wytłumiły szybko kroki oddalających się przyjaciół. Właściwie to żaden dźwięk nie docierał już do moich uszu. No może z wyjątkiem moich własnych kroków. „Te zombiaki poruszały się tak, że na pewno było by je słychać. Więc nie ma ich chyba w pobliżu” – uspokoiłem się nieco tą myślą. Przynajmniej na tyle na ile pozwalała obecna sytuacja. Zwolniłem nieco kroku, żeby odzyskać oddech i mieć siły na wypadek „W”. Jeszcze raz przemyślałem wydarzenia dzisiejszego dnia i ciągle nie mogłem ich ogarnąć. Wmawianie sobie, że takie coś nie mogło się zdarzyć już nie skutkowało.


Nagle coś stuknęło gdzieś za mną. Zatrzymałem się na moment, ale odgłos się nie powtórzył. Przyspieszyłem więc kroku. Ponownie oblał mnie zimny pot i przeszły dreszcze. Zaczynałem sobie zdawać sprawę, że rozdzielenie się nie było chyba takim najlepszym pomysłem. Ale z drugiej strony tak ciężko było się oprzeć nakazowi tego dziwnego mężczyzny... Kim on do cholery jest? Skąd się wziął? Na myśl o nim po plecach przebiegł mi kolejny dreszcz.


I kolejne stuknięcie. Jakby trochę bliżej! Boże, co tu się dzieje? Rozdzielenie się było najgorszym pomysłem na jaki można było wpaść. Ciekawe jak mają się Bóbr i Bisek. Mam nadzieję, że radzą sobie lepiej niż ja. Może nawet znaleźli już wyjście z tych piekielnych podziemi. A może mają kłopoty? Ta myśl naprawdę mnie przeraziła. Zatrzymałem się i odwróciłem z zamiarem powrotu do skrzyżowania i poszukania kumpli. „Przyjaciół się nie zostawia – pomyślałem – Gdyby nie ten przeklęty facet. Jeśli na niego trafię to mu chyba wypierdolę...”


- Masz teraz okazję – na dźwięk tego znajomego głosu o mało się nie rozpłakałem – Nie masz po co wracać. Twoich przyjaciół już jakby tu nie ma...

- Co masz na myśli? – starałem się opanować drżenie głosu. Bezskutecznie. Obróciłem się powoli – O mój Boże!! – tylko cudem nie straciłem przytomności. Moim oczom ukazał się widok co najmniej przerażający i ohydny.


Facet o którym przed chwilą myślałem stał przede mną w całej swojej okazałości. Na twarzy miał swój diabelski uśmieszek, a w oczach wręcz demoniczny błysk. Ale to co było tak naprawdę przerażające to czerwona ciecz, którą miał umazaną prawie całą twarz. Mimo, że usilnie próbowałem o tym nie myśleć, nieodparcie kojarzyła mi się z krwią!


- Tak, to jest krew – uśmiechnął się jeszcze bardziej ukazując zęby. Miałem wrażenie, że kły miał jakby spiłowane tak, żeby wyglądały i były ostrzejsze – I wiem o czym myślisz. Wmawiasz sobie, że wampiry nie istnieją. Jeszcze niedawno myślałeś tak o żywych trupach, prawda?

- Jesteś pieprzonym świrem – wrzasnąłem, cofając się o krok – Jeśli coś zrobiłeś moim przyjaciołom to nie daruję...

- Nie martw się o nich. Nic nie poczuli. Uwolniłem ich od strachu, od cierpień człowieczego ciała i życia...

„ - Świr – w myślach modliłem się, żeby przyjaciele jeszcze żyli. „Muszę ich szybko odnaleźć ”. Odwróciłem się gwałtownie i stanąłem jak wryty. Przede mną stał ten sam gość. Obejrzałem się. Za mną już go nie było.

- Nie ma sensu uciekać. Zaraz dołączysz do swoich przyjaciół – mężczyzna patrzył mi prosto w oczy. Czułem się jakby mnie coraz bardziej obezwładniał. Przypomniały mi się opowieści o hipnotycznych umiejętnościach psychopatycznych morderców. – Widzę, że ciągle nie dopuszczasz do siebie prawdy. Jesteś bardzo uparty. Tacy sami byli twoi przyjaciele. Ale w sumie mnie jest wszystko jedno... Wierzycie czy nie, smakujecie tak samo...


W korytarzu zgasły nagle wszystkie pochodnie. W ułamku sekundy zrobiło się tak ciemno, że aż się skuliłem z zaskoczenia. Byłem przerażony. Usłyszałem jakiś szelest. Odwróciłem się i chciałem uciec ale coś potężnie uderzyło mnie w bark i przewróciło. Uderzyłem głową w jakiś kamień i o ile to możliwe ciemność zawirowała mi szaleńczo przed oczami i nabrała czerwonego odcienia. Chciałem się zerwać ale coś przycisnęło mnie do ziemi. Chciałem krzyknąć, ale nie byłem w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Poczułem coś ostrego na szyi...



C.D.N.

wtorek, 13 lutego 2007

Czy to się zdarzyło??, część 2

- Przepraszam bardzo – odezwał się Bóbr – Ale dokąd nas pan prowadzi?

- Słucham? – mężczyzna odwrócił się. Sprawiał wrażenie jakby się właśnie obudził – Możesz powtórzyć pytanie, zamyśliłem się.

- Gdzie nas pan prowadzi?

- To niespodzianka – mężczyzna uśmiechnął się tajemniczo – Niedługo się dowiecie.

- Ja mam osobiście dosyć – powiedziałem – Nie mam ochoty iść dalej. Zwłaszcza po torach.

- Nie ma się czego obawiać. Wzdłuż używanych torów będziemy szli bardzo krótko – przewodnik wzruszył lekko ramionami – Poza tym, nikt cię tu nie trzyma. Możesz wracać do domu.

- Chyba tak zrobię...

- Proszę powiedzieć, gdzie idziemy – stanowczo powiedział Bisek – Iwona chciała nam coś pokazać. Bardzo jej na tym zależało. Jeśli teraz zdecydujemy, że nie idziemy dalej to będzie niezadowolona.


Mężczyzna popatrzył na nas uważnie. Miałem wrażenie, że zaraz zacznie na nas krzyczeć. Ale po chwili na jego ustach pojawił się lekki uśmiech. „Diabeł. Daję głowę, że wygląda jak diabeł – pomyślałem”.


- Dobra chłopaki. Wygraliście. Idziemy na starą, od dawna nie używaną odnogę torów. To już niedaleko. Tam ma na nas czekać Iwona.

- Skoro tak, to chodźmy – powiedział Bóbr, a mężczyzna odwrócił się już bez słowa i ruszył dalej przed siebie.


Rzeczywiście niezbyt długo szliśmy używanymi torami. Po kilku minutach skręciliśmy na nieużywane trakcje. Odnosiło się wrażenie, że zapomnieli o nich wszyscy oprócz złodziei metalu. Tu i ówdzie brakowało szyn. Na ziemi leżały wyłącznie, wciśnięte w nią, drewniane podkłady. Trawa urosła tu bardzo wysoko. Sięgała miejscami powyżej pasa. Gdyby nie odgłosy miasta i stojące na torach, albo i poza nimi, stare wagony, można by sądzić, że jesteśmy na jakimś zupełnym odludziu.


Zacząłem ulegać dziwnemu nastrojowi jaki panował w tym niesamowitym miejscu. Patrząc po twarzach moich przyjaciół doszedłem do wniosku, że czuli się tak samo. Naprawdę, ciężko było opisać atmosferę jaka tam panowała. Zdawaliśmy sobie sprawę, że miasto było oddalone prawie o przysłowiowy rzut beretem, ale... Ale jednocześnie czuliśmy się jak w zupełnie obcej krainie. Może było w tym trochę takiego postindustrialnego, post apokaliptycznego, ponurego nastroju. Coś jakby z Mad Max’a albo Fallouta... Tylko o wiele bardziej realnego i niepokojącego. Im dalej szliśmy tym bardziej czułem się niespokojny. Wydawało mi się, że zaraz stanie się coś złego. Ktoś albo coś na nas wyskoczy z zasadzki i zabije. Może jakiś zdeformowany wariat... albo jakaś bardziej niewysłowiona groza, jakby to napisał Lovecraft.


Tymczasem tory się kończyły. Wyszliśmy na teren, który, gdybyśmy byli w lesie, nazwałbym polaną. Takie właśnie przyszło mi do głowy pierwsze skojarzenie. Rosło tu samotne drzewo. Nie było zbyt wysokie, ale miało dużo, bardzo pokręconych gałęzi. I mimo, że było na nich pełno zielonych liści, sprawiało przygnębiające wrażenie. Za drzewem stało obok siebie kilka blaszanych ni to baraków ni garaży. Były stare, farba odpadała od nich wielkimi płatami, a jedyne co się ich trzymało to rdza. Wszystkie drzwi były zamknięte na kłódki. Nie, nie wszystkie. Jedne drzwi były lekko uchylone. Mężczyzna wskazał na nie palcem i powiedział, że tam właśnie idziemy. Tam miała na nas czekać Iwona. Ruszyliśmy powoli, bo trawa była tu jeszcze gęstsza. W trawie leżały kupy bezwładnie porozwalanych, starych ubrań. Przyznam, że byłem trochę zaskoczony ich widokiem. Spodziewałem się chyba jedynie jakiś metalowych odpadów. No cóż, życie wszak lubi zaskakiwać.


Pierwszy podszedłem do drzwi i zajrzałem do środka. Nie zauważyłem niczego szczególnego. Właściwie nie zauważyłem niczego, bo w środku było kompletnie ciemno. Spróbowałem otworzyć szerzej drzwi. Poddały się z lekkim oporem starego, zardzewiałego sprzętu i jazgotliwym skrzypieniem, które przyprawiało o ciarki na plecach i zgrzytanie zębów. Trochę słonecznego światła wpadło do pomieszczenia, odkrywając jego tajemnice. W środku było masę pajęczyn i pachniało czymś dziwnym... To był zapach wilgotnej piwnicy. Dziwne. Nie powinno go tu być. To pomieszczenie było blaszane, a już na pewno nie było pod ziemią. Poza tym „garaż” był zupełnie pusty.


- I gdzie jest Iwona? – zapytał Bisek, łypiąc groźnie na naszego przewodnika – Może pan to wyjaśnić?

- Po co nas pan tu sprowadził? – wtórował mu Bóbr – Tu nikogo nie ma.

- Poczekajcie – uprzedziłem odpowiedź mężczyzny – W kurzu na podłodze są odciśnięte jakieś ślady.

- Rzeczywiście – Bisek spojrzał uważniej do wnętrza pomieszczenia – Patrzcie tam jest jakiś otwór w podłodze.

- Najprawdopodobniej tam zeszła Iwona – powiedział mężczyzna – Widocznie nie mogła się nas doczekać.

- Iwona! Iwona! – krzyknąłem

- Nie ma po co zdzierać sobie gardła – pokręcił głową przewodnik – Tam pod ziemią nic nie słychać. Zejdźmy na dół.

- Zaraz, zaraz – zatrzymał się Bisek – Nie podoba mi się to coraz bardziej. Coś zaczyna mi tu śmierdzieć...

- Może to z tych podziemi? – mężczyzna przymrużył oczy

- Niech pan nie próbuje być dowcipny. Ostrożnego Pan Bóg strzeże, prawda? Niech pan tu poczeka, a my zobaczymy, czy Iwona rzeczywiście jest na dole.


Mężczyzna znów przymrużył oczy. Miał nieodgadniony wyraz twarzy. Byłem ciekaw o czym myśli... Roześmiał się.


- Oj dzieci, dzieci... Niech wam będzie. Poczekam tu na was i obiecuję, że będę grzeczny...

- Dotrzymam panu towarzystwa. Niezbyt mnie kręci łażenie po wilgotnych podziemiach – mrugnąłem niezauważalnie do przyjaciół

- Jak chcesz – na jego ustach pojawił się lekki uśmieszek – Ale nie musisz tak konifidenconalnie mrugać do kumpli.


Popatrzyłem na niego nieco zdziwiony, ale odpowiedział mi tylko ironicznym uśmiechem. Bisek i Bóbr zaczęli powoli schodzić pod ziemię. Odwróciłem się w stronę drzwi i zdałem sobie sprawę, że coś się zmieniło w otoczeniu. W pierwszej chwili nie wiedziałem co. Rozglądałem się uważnie i zmuszałem pozostałe mi przy życiu szare komórki do wzmożonego wysiłku. I w końcu odkryłem o co chodziło. Światło! Zmieniło się światło słońca. Nie było już jasne, takie jakie zalewa świat w środku pięknego, letniego dnia. To światło było dziwne – jakby mocno zżółknięte, w odcieniu bardzo zbliżonym do sepii... Przypominało mi światło podczas częściowego zaćmienia słońca. Ale skąd by miało teraz być zaćmienie? Nic o tym nie mówiono w mediach. A jeśli nie mówiono to znaczy, że go nie ma. Zaryzykowałem i spojrzałem na słońce. Było normalne. Dziwne... Może to coś w powietrzu, albo co...


Wróciłem do środka. Tajemniczy mężczyzna stał nad zejściem do podziemi. Światło jakoś dziwnie na niego padało. Miałem wrażenie, że twarz mu się wydłużyła, a oczy jakby zapadły. Był to zapewne efekt wywołany cieniami pod oczami. Przyznam, że nie był to przyjemny widok. Poczułem, jak ogarniał mnie jeszcze większy niepokój. Mężczyzna zauważył, że mu się przyglądam i podszedł do mnie. Gdy tylko wyszedł z cienia jego twarz nabrała z powrotem normalnego wyglądu. Uśmiechnął się lekko, ale nic nie powiedział. Wyjrzał na zewnątrz.


- Dziwne światło, nie uważasz?

- Rzeczywiście. Zastanawiałem się czym to jest spowodowane. To nie jest chyba naturalne?

- A powiedz mi co masz naturalnego w tych czasach? Wszystko to chemia, zanieczyszczenia i tak dalej.

- W sumie to racja – pokiwałem w zamyśleniu głową – Chciałbym mimo wszystko wiedzieć dokładnie, co powoduje to zjawisko...

- No cóż ja ci nie jestem w stanie udzielić odpowiedzi...


W tym momencie za naszymi plecami rozległy się jakieś hałasy. Ktoś bardzo szybko wychodził z podziemi. Ten ktoś krzyczał. Nie byłem jednak w stanie zrozumieć co, ponieważ mury tłumiły dźwięki, tworząc z nich niezrozumiały bełkot. W końcu usłyszałem dość wyraźnie: „Masay! Masay!”. Podbiegłem do otworu. Po chwili pojawiła się w nim głowa Biska, a zaraz za nim wspinał się Bóbr.


- Co się stało?!

- Kurwa, znaleźliśmy Iwonę. Leży w jednym z korytarzy. Jest zimna jak trup i chyba nim naprawdę jest – przekrzykiwali się na zmianę

- Co wy pieprzycie? – kręciłem z niedowierzaniem głową – Jak to martwa?

- Nie wiem kurwa jak, ale nie czułem pulsu. Krwi też nie było. Miała tylko jakieś dwie małe ranki na szyi – zabrzmiało mi to dziwnie znajomo i jakoś nierealnie. - Dzwoń na pogotowie, może uda się jeszcze coś zrobić.


Od razu chwyciłem za komórkę. Brak zasięgu. Kurwa! Wybiegłem przed garaż. Brak zasięgu. Żesz kurwa pierdolona!


- Chłopaki! Nie mam... – spojrzałem przed siebie i zapomniałem języka w gębie. – Chyba sobie kurwa jaja robicie...

- Masay, co się dzieje? – podbiegł do mnie Bóbr.

sobota, 10 lutego 2007

Czy to się zdarzyło??, część 1

- Hej! – wyciągnąłem rękę do nadchodzących kumpli
- Cześć Masay – Bóbr wyszczerzył po swojemu zęby na powitanie
- Sam jesteś? – zapytał Bisek
- Póki co tak. W sumie to się trochę dziwię, że jeszcze Iwony nie ma.
- Co się martwisz – uśmiechnął się Bisek – Gdyby tu była, to była by też pierwszą punktualną kobietą.
- HA HA HA!! – roześmialiśmy się głośno z Bobrem – Co racja to racja.


Staliśmy na chodniku naprzeciwko kina Helios. Duże plakaty zapraszały na filmy „King Kong” i „Amityville”. Na parkingu przed kinem stało zaledwie kilka samochodów. Było wczesne popołudnie – kto o tej porze chodzi do kina? Dzień był słoneczny i ciepły. Po niebie płynęły jasne, niewielkie chmurki, pchane lekkim, przyjemnym wiaterkiem. Zbliżał się koniec wakacji. Już niedługo trzeba będzie wrócić na uczelnie i... dalej się obijać. Przynajmniej do sesji. Ale kto by się tym teraz przejmował – mamy jeszcze 2 tygodnie wolnego. A teraz czekaliśmy na znajomą, ucinając sobie miłą pogawędkę.


- Ech, kończą się wakacje – westchnąłem – Trochę szkoda

- Nom – skwitował Bóbr

- W sumie, to jeśli nie liczyć praktyk w radiu, to się strasznie obijałem – wspominałem

- A łażenie po Bieszczadach, a wypady na bilki, to co? – wyliczał Bisek

- No w sumie – pokiwałem głową – To aktywny wypoczynek. Obijanie się to siedzenie przed telewizorem albo granie na kompie. Albo spanie.

- Ej, nie! Z tym spaniem to już przesadziłeś – roześmiał się Bóbr – I zapomniałeś doliczyć do tego jedzenie.

- Tak, tak, Bobrze, znamy twoje nastawienie do posiłków – uśmiechnął się Bisek

- No, ale nie mówcie, że to nie jest strata czasu i energii, tak siedzieć, unosić tą rękę i opuszczać, ruszać szczęką...

- Tak, tak już nam o tym opowiadałeś i łączymy się z tobą w bólu...

- Dzięki.

- To kiedy jedziemy do Pragi – zmieniłem temat

- Się jeszcze ustali – odpowiedział Bóbr – Mam jeszcze kilka wyjazdów.

- A. Coś wspominałeś. Mimo wszystko rozejrzę się i sprawdzę, gdzie się można tanio przekimać i inne takie.

- OK.

- A tak właściwie to wiecie czemu Iwona chciała się z nami zobaczyć? To tak z innej beczki.

- Kto ją tam wie. Mówiła tylko, że chce nam pokazać coś co nam się na pewno spodoba – wzruszył ramionami Bóbr – Wiesz, że lubi być tajemnicza.

- Rozumiesz magia, okultyzm, spooky guys, te sprawy – przygrabiłem się udając jakiegoś potworka

- Jasne, jasne, tylko, że jest tak tajemnicza, że już ma godzinę opóźnienia. – Bisek popatrzył na zegarek.

- Nie chce mi się trochę tu stać. Może do niej zadzwonimy? Jeśli mam gdzieś tracić czas, to wolę to zrobić przy piwie w knajpie.

- Dobry pomysł – przytaknął mi Bóbr – To kto dzwoni?

- Mogę ja – zaofiarował się Bisek. – „Abonent czasowo niedostępny” - powiedział po chwili.

- Nosz jej mać – westchnąłem – Co ona znów kombinuje? Zadzwonię do niej do domu.

- Słucham – odezwał się kobiecy głos w słuchawce

- Dzień dobry. Daniel z tej strony. Czy mógłbym rozmawiać z Iwoną?

- Niestety nie. Wyszła ponad godzinę temu spotkać się z jakimiś znajomymi. Może coś przekazać jak wróci?

- Nie. Dziękuję bardzo. Do widzenia.

- Nie ma jej. – bardziej stwierdził niż zapytał Bóbr

- Ano nie ma. Podobno wyszła z domu, żeby się z kimś spotkać. Domyślam się, że z nami.

- Przecież mieszka całkiem niedaleko. Nawet jakby się bardzo starać to tak długo się tu nie idzie.

- Jej to powiedz.

- Może poszła coś jeszcze wcześniej załatwić i coś ją zatrzymało – snuł domysły Bóbr.

- Proponuję poczekać jeszcze na nią kwadrans, a jak się nie pojawi to olać całą sprawę i pójść na miasto. Co wy na to?

- Może być – przytaknęli Bóbr z Biskiem


15 minut już prawie minęło, a Iwony dalej nie było. Mieliśmy się już zbierać, kiedy podszedł do nas jakiś mężczyzna. Był dość wysoki, wyższy nawet od Bobra. Na oko miał około 50 lat. Ciemne włosy miał mocno poprzetykane na skroniach srebrnymi nitkami siwizny. Miał wysokie czoło, które jeszcze bardziej podkreślały duże zakola łysiny. Twarz miał pociągłą, szczupłą i dość mocno pokrytą zmarszczkami. Miał także charakterystyczne brwi. Przywodziły mi na myśl te Jack’a Nicholson’a, a nadające twarzy wyraz czystej złośliwości albo ukrytego zła. Wraz z wąskimi wargami, które układały się w lekki, ledwo dostrzegalny uśmiech, twarz mężczyzny zostawiła w pamięci niezatarty obraz i dozę pewnego rodzaju niepokoju. Ubrany był schludnie w czarne spodnie, czarne buty ze zwężającymi się noskami i golf tego samego koloru. Jednym słowem tolerował jeden kolor – tak jak i ja – czarny.


- Przepraszam was bardzo, że was zaczepiam – miał niski, zaskakująco ciepły głos. Idealnie pasowałby do wieczornych audycji w radiu – ale czy nie czekacie może na dziewczynę o imieniu Iwona?


Mogliśmy się spodziewać każdego pytania – o drogę dokądśtam, o papierosy, pieniądze, poglądy polityczne. Nie bylibyśmy zaskoczeni gdyby był Świadkiem Jehowy. Ale jego pytanie było tak zaskakujące, że na chwilę zapomnieliśmy języka w gębie.


- No w sumie tak – pierwszy odezwał się Bisek – A skąd pan wie?

- To bardzo proste – uśmiechnął się, a jego twarz nabrała jeszcze bardziej diabelskiego wyrazu – To ona powiedziała mi, że ktoś będzie tu na nią czekał.

- No i?

- Jesteście jednymi, którzy od dłuższego czasu stoją w tym miejscu. Iwona poprosiła mnie, żebym was do niej zabrał.

- A czemu sama nie mogła się pojawić? – zapytałem

- Zatrzymały ją pewne... sprawy. Nie mogę wam powiedzieć o co chodzi.

- Dlaczego?

- Bo mnie o to poprosiła. To ma być niespodzianka dla was. Wiecie chyba, jak lubi być tajemnicza.

- Tak, wiemy. – pokiwaliśmy głową. – No dobrze, to niech nas pan już do niej prowadzi.

- Wspaniale. Chodźcie za mną.


Ruszył przed siebie nawet nie oglądając się czy za nim idziemy. Milczeliśmy. Obecność tego mężczyzny w jakiś dziwny sposób onieśmielała nas. Żaden z nas nie miał pomysłu w jaki sposób rozpocząć rozmowę. W sumie nam to nawet nie przeszkadzało, więc nie szukaliśmy tematów na siłę.


Początkowo znajomy Iwony prowadził nas głównymi, dobrze nam znanymi ulicami. Obok stadionu żużlowego, kilku supermarketów, dużego pałacu, w którym obecnie mieścił się sąd. Następnie skierował swoje kroki do parku. Odniosłem wrażenie, że nasz przewodnik zwolnił krok. A już na pewno zaczął się bardziej rozglądać. Zastanawiałem się czy to może właśnie tu miał nas doprowadzić. Ale szybko doszedłem do wniosku, że raczej nie. Gdyby to chodziło o to miejsce, nie wysyłałaby nam przewodnika. I rzeczywiście – mężczyzna nie zatrzymując się opuścił park. Szliśmy dalej. Dotarliśmy do przejazdu kolejowego. Ku naszemu zdziwieniu zamiast przejść na drugą stronę, mężczyzna skręcił w lewo i ruszył wzdłuż torów. Popatrzyliśmy po sobie zaskoczeni i bardzo niepewni.

Czas się poprawić (po sesji...)

Wczoraj zdałem ostatni egzamin i teraz mam na głowie właściwie tylko pracę licencjacką. Myślę jednak, że póki co nie zajmie mi tyle czasu, żebym nie mógł wrzucać czegoś na bloga w miarę regularnie. Trzymam za siebie kciuki ;)

Przyznam się, że się wczoraj trochę nawet zestresowałem. Egzamin składał się z dwóch części - pisemnej i ustnej (jeśli ktoś dostał 5 z pierwszej części był zwolniony z reszty). Do pisania podszedłem bezstresowo - na zasadzie "większe kolokwium". I dzięki temu pisało mi się spokojnie. W ciągu godziny oddałem zadania (jako pierwszy), będąc przekonanym, że mam dużą szansę na zwolnienie. Bałem się tylko, że tradycyjnie mogłem zrobić trochę głupich błędów, stracić kilka małych punktów i pożegnać się z 5. Czas w oczekiwaniu na wyniki spędziłem ze znajomymi na patio na naszej uczelni. W pewnym momencie zadzwonił do mnie Krzysiu (okazało się, że wyszedł ostatni z sali i część pracy była już poprawiona) i powiedział, że jedna z koleżanek już dostała 5.0! O mnie nic nie powiedział i byłem już prawie pewien, że wyląduję na egzaminie ustnym. I miałem rację :/ Zacząłem się dość wyraźnie denerwować bo pomimo, że się uczyłem to miałem wrażenie, że mam pustkę w głowie i nic już nie pamiętam :( Ale ostatecznie wszystko dobrze się skończyło, egzamin ustny przekształcił się w małą rozmowę po niemiecku i dostałem 5.0. Tak więc mam już spokój :)

A przechodząc do meritum sprawy...
Następne opowiadanie to już skończona rzecz i całkiem długa jak mi się wydaje. Napisałem je, jeśli pamięć mnie nie myli na jesieni 2006, więc można powiedzieć, że jest jeszcze dość nowa. Część postaci występujących w tym opowiadaniu jest prawdziwa, a część nie. Jeśli chodzi o wydarzenia to już pozostawiam waszej domyślności ;)

Za niedługo postaram się wrzucić coś bardzo świeżego, muszę tylko przysiąść i skończyć pisać. A póki co, miłego czytania.

poniedziałek, 5 lutego 2007

Nie będzie opowiadania

Musicie... tzn. w sumie nic nie musicie, aczkolwiek bardzo bym prosił, o wybaczenie i wyrozumiałość. Nie mam czasu ani chęci poprawić lub napisać kolejne opowiadanko w celu umieszczenia na blogu :/ Dajcie mi jeszcze parę dni. W piątek mam ostatni (mam taką gorącą nadzieję) egzamin - zarazem jest to egzamin końcowy z wszystkich semestrów z niemieckiego. Nie sądzę więc, żeby było łatwo... Później już zacznę pisać - opowiadania na zmianę z pracą licencjacką (której z oczywistych powodów tu nie zamieszczę ;P)

Z ciekawszych rzeczy, które zdarzyły się ostatnio to na pewno fakt, że w końcu kupiłem sobie katanę :D Ci, którzy mnie znają wiedzą jakiego mam hopla na punkcie feudalnej Japonii, samurajów, sztuk walki etc.. Tak więc w końcu czuję się jak prawdziwy wojownik (w końcu podczas ćwiczeń czuję ciężar stali a nie lekki bokken ;D). Może jak mi się uda (obsłużyć aparat :D) to zrobię parę fotek i (zakładając, że cokolwiek będzie na nich widać :D) zamieszczę na blogu - a co! Jak się ma czym to czasami trzeba, nie? :)

Kończę. Do następnego...

czwartek, 1 lutego 2007

Pojedynek

Był mroźny, zimowy wieczór. Słońce chowające się powoli za dalekimi wzgórzami, rzucało ostatnie promyki światła, oświetlając niewielki, kamienny most. Biały, czysty śnieg skrzył się na wdzięcznych kształtach kamiennych nimf. Na moście, w odległości dobrych 5 metrów od siebie, stały dwie postacie. Jedna z nich była człowiekiem, ubranym w czarny, jednolity, skórzany strój. Długie, kruczoczarne włosy opadały w nieładzie na dobrze zbudowane ramiona. Oczy mężczyzny zdradzały wielki niepokój, a być może nawet strach. Naprzeciwko człowieka stał elf; wysoki, szczupły, spokojny. Sprawiał wrażenie wspaniałej, kamiennej figury; nieruchomy, dostojny, majestatyczny. Chłodny wiatr rozwiewał jego srebrnobiałe włosy, związane wysoko w koński ogon. Smukła twarz nie wyrażała żadnych emocji. Jedynie szmaragdowe oczy przewiercały przeciwnika na wylot.

" - Jak ja się w to wpakowałem – nerwowo myślał Toskan – Wielki Malhorze, poprowadź moje ostrze."

Sięgnął lekko drżącą ręką do rękojeści miecza przypiętego u pasa.

- Kończmy to - powiedział człowiek unosząc broń na wysokość głowy.
- Jeśli chcesz, to możesz się jeszcze wycofać – elf mówił bardzo cichym głosem – Daję ci ostatnią szansę.
- Nie, nie zrobię tego. Duma wojownika mi na to nie pozwala – Toskan wziął głęboki oddech i zacisnął mocniej ręce na rękojeści – Jam jest Toskan Lathar, znany jako pogromca nieumarłych.
- Jestem Eithel Mituel, z mojej ręki zginął Barkh’ ukh’ ugl, herold samego Księcia Demonów, Bal’ eon’egh’a – elf chwycił miecza wiszący na plecach i wyciągną piękną, mieniącą się srebrem katanę. „A więc to jest Księżycowe Ostrze – przemknęło się Toskanowi przez myśl”. Elf staną w dość wąskiej pozycji, uginając lekko kolana i ustawiające ostrze miecza wzdłuż przedniej nogi.

Obydwaj zamarli w swoich pozycjach, a wraz z nimi całe otoczenie. Miało się wrażenie, że porusza się jedynie znikające za górami słońce.

" - Muszę zaatakować – pomyślał Toskan – Jeszcze chwila i zrobi się ciemno. Nie mogę pozwolić aby Mituel uzyskał kolejną przewagę nade mną."

Ruszył z impetem, szarżując z wysoko uniesionym mieczem. Elf pochylił się do przodu, wprawiając swoje ciało w piruet. Odległość malała w niesamowitym tempie. Nagle Eithel, w ułamku sekundy, zmienił kierunek wirowania, unikając zręcznie ciosu i jednocześnie uniósł miecz na wysokość korpusu. Rozległ się dźwięk rozcinanego ubrania i ciała...
Elf wyprostował się powoli za plecami przeciwnika. Toskan zatrzymał się w miejscu. Opuścił miecz.

- Wygrałeś - Toskan uśmiechnął się lekko. Z ust popłynęła mu strużka krwi – Skończ to co zacząłeś... Proszę... Zanim upadnę na kolana...
- Niech twój bóg się tobą zaopiekuje Tosaknie Latharze, pogromco nieumarłych – elf uniósł katanę. Błysnęła sebrzyście stal a powietrze jęknęło śpiewnie, rozcinane ostrzem miecza. W ciągu uderzenia serca było po wszystkim...

Na ośnieżony most trysnęła krew, a po chwili ciężko upadło bezgłowe ciało. Eithel oczyścił miecz śniegiem i ruszył w kierunku pobliskiego miasteczka.

Jeszcze jeden...

Został mi jeszcze jeden egzamin w tej sesji. Z niemieckiego, co nie jest pocieszające, bo to raczej trudne jest... Ale damy radę :) We wtorek pisałem egzamin z Polskiego Systemu Politycznego. To był test. Ale pytania były trudne i właściwie to stawiały podane odpowiedzi w zupełnie innym świetle... Byłem pewien, że go oblałem. Ale postanowiłem się nie przejmować, bo i po co? Musiał kiedyś nastać ten dzień i pierwszy oblany egzamin na studiach. Ale nieeee, jak mawia pewien z kabarecistów. Okazało się, że jednak zdałem - na 3.0, ale liczy się, że do przodu.

Ale tyle o sesji. Następne opowiadanko, jest również bardzo krótkie... i jeszcze starsze niż poprzednie :P Należy do bardzo wczesnych - pochodzi jeszcze chyba z okresu kiedy zaczynałem naukę w liceum. Mogę się oczywiście mylić, bo pamięć bywa zawodna (zwłaszcza moja).
To opowiadanko (może nawet bardziej opowiadaneczko) było zamkniętą całością, ale tak polubiłem Eithela, że powstało później jeszcze kilka form z jego udziałem w roli głównej. Pewnie je także wrzucę za jakiś czas.


Kończę, bo nie mogę się skupić na pisaniu - brat ogląda dość głośno "Co z tą Polską".

niedziela, 28 stycznia 2007

Z przygód Azraka


Ciemność zgęstniała. Nie było nic widać na odległość paru metrów. Azrak mocniej zacisnął dłoń na drewnianym stylisku potężnego topora. Drewno cicho zaskrzypiało. Drugą ręką przeczesał farbowany na czerwono, pomarańczowo i zielono czub. Splunął na ziemię zieloną flegmą. W mroku dało się wyczuć jakiś ruch. Szybki, ale ledwo słyszalny. Nic więcej się jednak nie stało. Krasnolud potrząsnął głową, a złote pierścienie, które spinały gęstą brodę w liczne warkocze zabrzęczały cicho obijając się o siebie. Azrak zaczął mamrotać pod nosem, tak jak to miał w swoim zwyczaju. Nie dało się rozpoznać, czy to litania do bogów, lista wulgarnych słów, czy po prostu specyficzne okazywanie radości. Zacisnął drugą dłoń na stylisku i lekko przykucnął szykując się do ataku.


Nagle coś błyskawicznie wyskoczyło z mroku, pędząc prosto na krasnoluda. Azrak w ułamku sekundy przestał szeptać i wyszczerzył zęby w szalonej parodii uśmiechu. Paskudna blizna po oparzeniu mocnej zdeformowała jego prawy policzek i nadała jego twarzy upiorny wyraz.


Krasnolud spiął się jeszcze bardziej i wyczekał do ostatniej chwili. W momencie, kiedy ledwie widoczna szponiasta łapa spadała by zadać mu cios, skoczył do przodu unosząc wysoko topór. Wydał z siebie dziki, bojowy okrzyk. O milimetry minął się z pazurami potwora i sam wyprowadził potężne uderzenie. Jego brązowo – złote oczy zapaliły się jakimś dziwnym, demonicznym blaskiem triumfu. Cios zmierzał prosto w kierunku głowy przeciwnika i bezsprzecznie przerąbałby ją na pół... Gdyby tylko na nią trafił. Ostrze topora napotkało próżnię i przecięło powietrze z głośnym świstem. Przez chwilę na twarzy Zabójcy Trolli zagościło ogromne zdumienie. Siła ciosu ściągnęła krasnoluda na ziemię. Upadł i poturlał się po ziemi.


Po chwili uniósł się ciężko na ręce. Z czoła ciekła mu krew. Potrząsnął głową jakby chciał pozbyć się resztek zamroczenia. Podniósł głowę i rozejrzał się dookoła. Topór leżał parę metrów od niego. Panowała cisza i spokój. Nie było widać nikogo. Krasnolud zerwał się dynamicznie i doskoczył do swojej broni. Chciał ją poderwać, ale w tym momencie zmaterializowała się szponiasta łapa przyciskająca ją do ziemi. Azrak wzrokiem pełnym wściekłości spojrzał w górę. Jego oczom ukazało się coś co przypominało kamienne gargulce siedzące na dachach wysokich domów. Nie miało jednak skrzydeł, było większe, a uśmiech pełen niebezpiecznie ostrych zębów i złośliwie spoglądające czarne oczy, sugerowały, jakąś nienaturalną inteligencję. Potwór był z pewnością bardziej niebezpieczny od swoich kamiennych krewnych.


Azrak napiął mięśnie, ale nie był wstanie wydrzeć topora spod łapy przeciwnika. Dało się słyszeć cichy, syczący śmiech. Krasnolud przymrużył oczy i błyskawicznym ruchem wyszarpnął z cholewy buta krótki nóż. Wbił go bezceremonialnie w kolano potwora. Rozległ się głośny, pełen bólu krzyk, a nacisk na topór zelżał. Azrak tylko na to czekał. Poderwał obiema rękami broń, obalając przeciwnika na ziemię. Błyskawicznie wyskoczył w górę i uniósł topór. Uderzenie! Ohydny zgrzyt. Wściekły, ociekający od szaleństwa ryk Zabójcy... Topór utkwił wbity w twardą ziemię, ale po przeciwniku nie było ani śladu.


- Tchórz!! Walcz ze mną psie, a nie chowaj się w cieniu jak robak! - krzyczał krasnolud rozglądając się jednak uważnie dookoła.


Nagle coś pojawiło się za plecami krasnoluda. Szponiasta łapa szybko i bezszelestnie zmierzała w ich kierunku. Zabójca musiał mieć niesamowicie wyczulone zmysły, bo, choć aż ciężko w to uwierzyć, nie dał się zaskoczyć. Okręcił się wokół własnej osi trzymając w jednej ręce dwuręczny topór. Ostrze zatoczyło szeroki łuk. Pazury potwora rozorały głęboko ramię Zabójcy, ale nie wytrąciły go z równowagi. Rozległ się ogłuszający wizg, a ciepła, czarna krew schlapała wszystko dookoła, nie wyłączając krasnoluda. Na ziemię upadło potworne cielsko rozpłatane na pół. Wiło się jeszcze przez chwilę we własnych wnętrznościach i powiększającej się szybko kałuży śmierdzącej posoki. Azrak podszedł do trupa i wyszarpnął nóż jego z nogi, a następnie ciężkim, podkutym butem stanął na pysku potwora.


- To by było na tyle – powiedział i splunął na nieruchome truchło.

sobota, 27 stycznia 2007

Sesja... i wszystko jasne...

Nienawidzę sesji. (Możecie powiedzieć, że to nic niesamowitego, bo nie ma chyba nikogo kto by ją lubił). Tu już nawet nie chodzi o trudne egzaminy, masę nauki i tym podobne. Ja się szczególnie w tym roku nie przeuczam, bo mam to po prostu w czterech literach... i o dziwo zdaję bez większych problemów. Pada pytanie - po co się w ogóle uczyć?? Ale nie o tym chciałem...

Sesji nie lubię za to, że w czasie jej trwania klasycznie mi się wszystkiego odechciewa. Nawet jeśli się nie uczę i nie przemęczam, to nic nie zmienia. Kompa mi się nie chce włączać!! Porażka totalna... Ponadto robię się strasznie marudny i zgryźliwy (cholernie się za to nie lubię i momentami sam mam się dosyć) i do tego dość nerwowy. Co w połączeniu z nerwowością innych studentów prowadzić może to kłótni i awantur. I tak właśnie (chyba) dwa dni temu pożarłem się z moją bardzo dobrą kumpelą o jakąś błahostkę. Na pewno wszystko wróci do normy, o to się nie martwię, ale po co tracić nerwy??

Efektem mojego niechcenia jest to, że zaniedbuję trochę swojego bloga. A warto by jednak coś wrzucić, albo chociaż się uzewnętrznić... może akurat ktoś zechce zaglądnąć i coś poczytać, a tu będą tylko same starocie?? Ja bym się zniechęcił. Dlatego zebrałem się w sobie i postanowiłem coś z tym zrobić.

Następna rzecz to tak prawdę nie będzie opowiadaniem - jest po prostu za krótka. Nazwałbym to raczej scenką, bądź wprawką literacką. Ale wydaje mi się, że jest znośne i nadaje się do opublikowania... Mam nadzieję, że się nie mylę :P Napisałem to chyba jakiś rok temu... Tak więc jest to dość stara rzecz... Innych niestety na razie nie będę zamieszczał z prostej przyczyny - praca licencjacka jest teraz moim głównym dziełem nad którym pracuję :P Dlatego będę odświeżał póki co raczej starsze rzeczy...

PS. Jak zapewne niektórzy się zorientują scenkę oparłem lekko w realiach Warhammera... To tak gwoli informacji dla tych co się nie zorientują :P