Jest sobota. Co oznacza, że mam zaległości w blogu. Ale czuję się usprawiedliwiony bo ostatnia noc z Niemcami była naprawdę dłuuga i intensywna.
W czwartek rano znów mieliśmy jakieś zajęcia na uczelni , tym razem jednak z całą premedytacją (ja i Siwy) nie poszliśmy na nie. Następnym punktem programu była wizyta w Ratuszu. I tu już się pojawiliśmy - w końcu darmowej wyżerki się nie przepuszcza. Samo spotkanie było nudne jak flaki z olejem i gdybyśmy z Siwym nie zrobili (dyskretnie) zozola (taka głupia, studencka zabawa - dzięki za nią Przemyślanom z Polańczyka) to pewnikiem bym zasnął. W nagrodę za wytrwałość dostaliśmy upominki - kalendarze ścienne, breloczki, smycze i inne takie. Wychodząc nakradliśmy z Siwym czekoladek (kiedy okazało się, że można je zabrać bezkarnie koledze puściły hamulce i zabrał chyba wszystkie jakie jeszcze zostały). Ku mojej niekłamanej radości, okazało się, że tym razem Niemcy podjęli się zorganizowania wieczornej imprezy. Czyli mieliśmy wolny czas. Uciekłem szybko do domu, żeby przypadkiem się nagle okazało, że jestem do czegoś potrzebny. Nie pamiętam co robiłem do wieczora. Znając siebie - albo spałem, albo siedziałem na necie.
O 20.00 (oczywiście ze zwyczajowym kilkudziesięcio-minutowym poślizgiem) zaczęła się impreza w "Cafe Mrok" (zabawna sprawa - Niemcy myśleli, że nazwę wymawia się tak: em rok. Nie wiem skąd im się to wzięło??). Ludzie schodzili się powoli i na początku było dość drętwo, zupełnie jakbyśmy widzieli się pierwszy raz. Ale nauczony doświadczeniem wiedziałem, że wkrótce alkohol to zmieni. Nie myliłem się. Ale zanim się to stało, zdążyłem jeszcze zostać zatrudniony w ścieraniu piwa z podłogi (dziewczyna wylała prawie całą butelkę!! W sumie trochę się zastanawiam dlaczego akurat ja to robiłem... Byłoby fajnie jakby Niemcy sprzątali po sobie). Mniejsza z tym. Ważne jest to, że zabawa rozwijała się pomyślnie. Byłem zaskoczony, że po tygodniu rozmów mam ciągle o czym z nimi gadać (co więcej tematy się nie powtarzały). Do najbardziej zaskakujących topiców tego wieczoru należały - nielegalne oprogramowanie komputerowe, dywagacje na temat hasła HWDP (muszę właśnie wysłać do Niemiec maila, żeby przypomnieli mi jaki jest odpowiednik w ich języku) czy wysłuchiwanie historii o problemach miłosnych. Joel, największy z "naszych" gości, wypił dość sporo, łaził cały czas po knajpie i szukał lasek... Było z tym sporo śmiechu :D
Koło północy (przynajmniej tak twierdzi Siwy) przenieśliśmy się do "Czarnego Kota" na dyskotekę. Kilka osób podejrzewało mnie, że jestem już bardzo pijany bo nie miałem oporów z pójściem na tego typu imprezę... W każdym bądź razie wszyscy się tam znaleźliśmy. Bardzo szybko pojawił się pewien problem. Miły (a jakże), kwadratowy pan przy wejściu kazał Joelowi wyjść z pubu i się przewietrzyć. Podobno był już tak pijany, że poprzewracał wszystkie świeczniki. Nie wiem, ja widziałem z dziesięć, które stały nieporuszone przez cały czas... Ale być może "wszystkie" to pojęcie względne... :] Chciałem wyjść z Joelem i go przypilnować, ale kazał mi wracać i się bawić. Po jakiejś pół godzinie, kiedy ciągle nie było go z powrotem, wyszedłem go poszukać, ale nie było go nigdzie w pobliżu. Czy mnie to zaniepokoiło? Pewnie tak, ale wróciłem do środka. Niedługo po tym, reszta grupy z Bielefeldu także zaczęła się martwić o niego i jakoś tak to wyszło, że zaofiarowałem się go poszukać. Razem ze mną poszedł Philipp, tzw. Trinkkumpel Joela. Postanowiliśmy najpierw pójść do hotelu. Na miejscu okazało się, że Joel do niego nie wrócił :/ Kiedy staliśmy w hallu i zastanawialiśmy się co robić, Krzysiu zadzwonił do mnie i ku mej radości okazało się, że "nasza zguba" już się odnalazła - łaził podobno gdzieś w parku niedaleko "Kota" (sic!). Wróciliśmy spokojnie do pubu i spędziłem tam już spokojnie resztę nocy... Co jakiś czas żegnałem się jednak z Niemcami, którzy twierdzili, że są strasznie zmęczeni i wracali już do hotelu. No cóż... Ich zdolności do imprezowania nie były dobre - nawet na tej ostatniej (choć trzeba przyznać, że wytrzymali dłużej niż w poprzednich dniach) też dali dupy. Rozmawiałem później o tym z Dominikiem (ma korzenie polskie i świetnie mówi w naszym języku) i w zupełności się ze mną zgadzał. Jednomyślnie twierdziliśmy, że w poprzednich latach ekipy były lepsze. Utkwiła mi szczególnie w pamięci jego wypowiedź: "Po co przyjechaliśmy do Rzeszowa? Spać? Wyśpimy się jak wrócimy do domu. Teraz trzeba korzystać z każdej chwili na zabawę. Wkurza mnie to jak popołudniami śpią, wcześniej wracają z imprez i w ogóle... ". Święta prawda, Dominiku. Ale i tak się dobrze bawiłem :]
Z knajpy wyszliśmy gdzieś przed 5.00 (w sumie tylko osiem osób zostało do samego końca) i poszliśmy na dworzec zjeść zapiekanki. Później Siwy odprowadził ekipę do hotelu, a mnie Krzysiu odwiózł do domu (dzięki ci za to wielkie :D). Spałem jak zabity i nawet nie udało mi się wstać, żeby pójść i pożegnać się z ekipą:/ Mae Culpa.
Piątek był już zwyczajnym, monotonnym dniem (podobnie jak dziś sobota). Nie działo się nic ciekawego, co chwilę mi się przysypiało... Prawdę powiedziawszy to ciągle jeszcze jestem zmęczony i potrwa to pewnie jeszcze przez parę dni. Właśnie to miałem na myśli pisząc "ciężki powrót do normalności".
Co więcej mogę powiedzieć? Jeszcze wczoraj cieszyłem się, że Niemcy wracają do domu, bo to oznaczało chwilę spokoju i odpoczynek... Dziś...już mi ich brakuje :/ Takie życie, jak mawiają...
Pozdrówki
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz